Pewnego razu, postanowiłem że zwiedzę sobie wulkany które pokazała mi
Lost Angel. Gdy byłem już bardzo blisko, zapomniałem że wtedy zmieniam
się w demona. Gdy się w niego zamieniam nie wiem za bardzo, co wtedy
robię. Taka jest już moja klątwa. Nagle, poczułem okropny ból. Czułem,
jak skóra schodzi z mojej czaszki płatami, a potem.... Ciemność,
ciemność, ciemność.
****
Obudziłem się nad jakimś urwiskiem.
-No zaje***cie!-krzyknąłem w dół, a mój głos odbił się echem. Gdzie ja
wogóle jestem? W oddali dostrzegłem jakąś plażę. Pomyślałem, że będą tam
inne wilki. Bez wahania ruszyłem w tamtą stronę. Później, droga
prowadziła przez kamienny korytarz i krzaki. Po chwili, wyszłem na
plażę. Nagle korytarz za mną zamknął się. Po jednej stronie plaży, był
las a po drugiej woda.
-No pięknie! Utknąłem!-krzyknąłem sam do siebie.-No myśl Dylan, myśl.
Już wiem! Zamienię się w wilka chaosu i rozwalę drzewo tak, żeby można z
niego było zrobić tratwę!-myślałem na głos. Próbowałem się zmienić
ale.. Coś mi nie wychodziło.
-Co jest..-podeszłem do jedego z drzew.-Eukaliptus! Gorzej być nie
może....-powiedziałem. Drzewa eukaliptusu odbierają mi moje moce. Po
chwili na brzegu plaży dostrzegłem konia. Był jakiś dziwny. Podeszłem do
niego ale on uciekał. Zaczałem go gonić, od jednej strony do drugiej.
-No czekaj! Stój! Bydle jedne!-krzyczałem za nim, a koń rżał wesoło i
miał mnie w du*ie. Stanąłem zmęczony, i machnąłem na niego ręką. Po
chwili, poczułem jak koń, stanął obok mnie. Zauważyłem teraz że miał on
skrzydła i.. Kły. Pogłaskałem go po pysku.
-Osz ty szujo! Tak ty to sobie zaplanowałeś.-powiedziałem i zaśmiałem się.
-Moment, moment.... Przecież możesz mnie zawieść, do watahy!-krzyknąłem.
-Ale najpierw cię poznam. Pewnie doskwiera ci samotność.-powiedziałem. Poszłem, do drzewa z
liśćmi eukaliptusa a pegaz za mną. Wziąłem garść liści i podłożyłem mu pod pysk.
-No dalej. Jedz liście.-koń tylko prychnął i posmarkał mi całą łapę.-A
więc, nie jesz ich. A może trawę?-zapytałem i schyliłem się by zerwac
jej trochę. Po chwili, dotarło do mnie że to plaża.
-Co ty wogóle jesz?-zapytałem konia, a on jakby zrozumiał i poleciał do
morza. Po chwili wyłonił sie z niego z garścią, krewetek w pysku.
-Taka akcja...-powiedziałem.-A co ty jesteś? Ogier czy klacz?-zapytałem konia a on dalej stał.
-Teraz to stoisz jak słup soli.-burknałem. Podeszłem do niego.
-Klacz. Będziesz się od dzisiaj nazywać...... Czekaj....Już wiem!
Krewetka! Tak! Krewetka!-krzyknąłem. Spróbowałem wsiąść na klacz. Udało
mi się.
-Jak się tobą kieruje...-powiedziałem. Złapałem się grzywy i
przycisnałem prawą łydkę do boku Krewetki. Skręciła w prawo.
Przycisnąłem lewą, skręciła w lewo.
-Dobra, panel sterowania za nami. Teraz... Leć!-krzyknąłem. Nic.
-Dalej! Wio!-Krewetka stała niewzruszona.
-No! Bujaj kopyta!-krzyknąłem podskakując na niej.-Drzyj podkowy!-znów nic. Po chwili zrezygnowałem z prób.
-No super. Nie polecisz, co nie?-zapytałem, a klacz przytaknęła.
-No świetnie. Siedzę tu sobie i gadam do konia i... Matko!-krzyknąłem nagle.-Ty kiwnęłaś
głową?!-zapytałem, a klacz znów to zrobiła.-To może nie jest jeszcze ze
mną tak źle!-krzyknąłem wesoło i z radości, walnąłem ją ręką w zad.
Nagle jak z procy, klacz pofruneła w górę. Ja, że nie byłem
przygotowany, zsunąłem się z niej i teraz trzymałem się za ogon.
Wdrapałem sie w końcu na nią, i próbowałem zlokalizowac gdzie jestem.
Nie wiedziałem. Krążyliśmy tak nad wyspą, bo bałem się polecieć dalej.
Nastał wieczór. Wróciliśmy na plażę.
Zasnąłem.
*******
Rano jednak, zdecydowałem się. Zacząłem na niej lecieć. Po chyba 6
godzinach (dziwne, że pegaz się nie zmęczył) zauważyłem jakąś wyspę.
Wylądowaliśmy na niej. Pegaz zaczął jeść trawę. Nagle
nie wiedomo skąd wyskoczyli jacyś, dziwni, dzicy, ludzie. Pojmali mnie i
wrzucili do jakiejś drewnianej klatki. Dawali mi surowe mięso i jakąś
starą wodę do picia. Siedziałem tam ze trzy dni. W końcu w nocy, gdy
wszyscy spali, zacząłem gryźć pręty z bambusa. Minęły około trzy
godziny, zanim nie zrobiłem dziury. Zaczałem się powoli przeciskać przez
nią. Gdy byłem już w 2/3 tej dziury, nogą zachaczyłem o inny pręt, i
konstrukcja runęła budząc wszystkich. Zacząłem uciekać bardzo szybko, a
ludzie mnie gonili. Gdy wybiegłem na brzeg wyspy, nagle z drzewa spadła
Krewetka i głową, wsadziła mnie na grzbiet. Uciekliśmy. Udało nam się.
Lecieliśmy znów bardzo długo. Prawie 2 dni, oczywiście z małymi
przerwami. Byliśmy już bardzo wycieńczeni. Brak pożywienia, mocno
doskwierał. Po chwili, dostrzegłem jakiś ląd. To była moja wataha!
-Krewetka! Patrz!-krzyknąłem. Ona od razu przyspieszyła. Po 15 minutach,
wylądowaliśmy na ziemi, ale pegaz nie wylądował ładnie, gładko, tylko
przewrócił się, więc wylądowałem pod drzewem. Krewetka, miała
zakrwawione skrzydła i leżała obok mnie. Oddychaliśmy ciężko.
-W końcu....-zaczałem mówić zdyszanym głosem.-W końcu, jesteśmy w
domu.....-szepnąłem do Krewetki, którą lekko głaskałem po pysku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz