poniedziałek, 13 lutego 2017

EVENT Od Letrance - "Pająki"

Biegłam na złamanie karku. Jeszcze tylko trochę, widać już było prześwit między drzewami. Nawet nie oglądałam się za siebie. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że każda sekunda się liczy. A czas, którego i tak miałam coraz mniej, to towar luksusowy. Zwłaszcza w takiej sytuacji, w jakiej się znalazłam. W ostatniej chwili wypadłam z lasu na brzeg. Tuż za mną znajdował się olbrzymi i doprowadzony do białej gorączki pająk. Z doprowadzeniem go do takiego stanu akurat problemu nie miałam, w końcu ma się tę wprawę. Tuż za nim podążała reszta jego bandy. Mimo braku sił zaczęłam ostrzegawczo warczeć. Z boku musiało to wyglądać komicznie. Żółty kłębek sierści szczerzący zęby na zastęp potężnych monstrum. Gdybym to ja widziała takie zajście z boku, to bym się nieźle uśmiała. Ale teraz nie było mi do śmiechu. W ogóle. Bałam się i to bardzo. Szanse miałam marne, naprawdę marne. Właściwie zerowe. Jednak nie mogłam się poddać. Jeśli już mam iść do piachu, to na pewno nie sama. A że przy mnie był tylko te pajęczaki, to wniosek nasuwał się sam. Nie zastanawiając się dłużej, wlazłam do wody. Miałam nadzieję, że stwory zostaną na suchym lądzie. A nuż nie lubią wody? Nadzieja matką głupich. Myliłam się i to bardzo, gdyż pierwszy pająk już po chwili kierował się w moją stronę.

*36 godzin temu*

Łaziłam po pokoju tam i z powrotem, próbując się uspokoić. Wychodziło mi to kiepsko. Musiałam rozładować gniew. Padło na prosty wazon znajdujący na parapecie przy oknie. Już po chwili leżał w kawałkach na podłodze, a łodyżki kwiatów w nim stojących, były całkowicie połamane i trochę podpieczone przez błyskawicę. Zostawiając to wszystko tak, jak leżało, opadłam bezsilnie na łóżko. Świetnie, po prostu świetnie. Jak jest jakaś brudna robota to oczywiście do mnie. Letrance przecież i tak się nudzi. Nic nie robi całymi dniami, a jak już coś robi, to tylko utrudnia innym życie. Wyślijmy więc ją do walki z olbrzymimi pająkami. Przynajmniej do czegoś się przyda. I nie będziemy musieli się z nią tu użerać. Miałam takie wspaniałe i ambitne plany. W końcu zbliża się Prima Aprilis. Właściwie mój ulubiony dzień w roku. W końcu tyle osób, z których można się pośmiać. Tyle możliwości… A teraz? Będę zmuszona handryczyć się z bandą przerośniętych robali. Pięknie. Doskonale wiem, że Król zrobił to celowo. Pozbyć się mnie w takim dniu, to chyba według niego najlepsza decyzja, jaką mógł podjąć. No bo jak mnie nie będzie, zdecydowana większość mieszkańców odetchnie z ulgą. Bo wątpię, by znalazł się ktoś, kto godnie zastąpi mnie w spędzaniu snu z powiek już i tak wystarczająco gnębionej ludności. Oj jak bardzo się myli. Zemszczę się. I to z nawiązką. Mam pięć dni, zanim trucizna zabije te wilkołaki. I cztery dni do Prima Aprilis. Czyli że muszę się wyrobić. Będzie to wyjątkowo ciężkie zadanie, gdyż Sillithid jest właściwie, po drugiej stronie krainy. Że nie mogli oni być gdzieś bliżej. Ale nie. Musieli dać się otruć akurat w najodleglejszym zakątku. Westchnęłam. Zaczesałam dłońmi włosy opadające na twarz do tyłu i wstałam z łóżka. Skoro planowałam wrócić za cztery dni z tej wojaży, wypadałoby, bym się jak najszybciej ruszyła. Pokręciłam się trochę po pokoju i spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy. Jakieś pieniądze, bukłak z wodą czy mały sztylet. I inne duperele, które nie utrudnią mi podróży, a mogą się przydać. Oprócz tego skórzaną sakiewkę. Skoro mam zdobyć pajęcze kły, muszę jakoś je przetransportować. A nie uśmiecha mi się noszenie ich w rękach.
Stałam w drzwiach. Musiałam najpierw znaleźć jakiś transport. I to szybki. W końcu miałam dwa dni, żeby się tam dostać. Później błyskawiczna akcja z pająkami, zebranie tych przeklętych kłów i do domciu. Najlepszym, a na pewno najszybszym wyjściem byłoby poprosić Króla Lwów o pomoc. W końcu nikt nie dorównuje im jeśli chodzi o prędkość. Jednak wątpię, by zechciał spełnić moją prośbę. A ja błagać na kolanach nie zamierzam. Mam swoją godność. Dodatkowo musiałabym nadłożyć trochę drogi i tak nie mając pewności czy mi pomoże. To byłoby bez sensu. Czyli że byłam, w jak to się potocznie mówi, czarnej dupie. Głęboko i daleko. Choćbym nie wiem, jak się starała, o własnych siłach nie byłabym w stanie dotrzeć na czas. Nie wiem, czy tydzień by mi wystarczył, nie mówiąc już o dwóch dniach. To jest przecież kawał drogi stąd. Równie dobrze mogłam wybrać się na księżyc. Znając moje możliwości, jak i olbrzymie lenistwo, pewnie trwałoby to podobnie długo. Wtedy przyszła mi do głowy jeszcze jedna rzecz. Asylioth. Gryf, który jest mi winny przysługę. I to dość sporą. Niechętnie przyznaję, ale aktualnie był moją jedyną nadzieją. Doskonale zdaję sobie sprawę, że mogę o dużo prosić. I szczerze mówiąc, nawet ja rozumiem, że nie powinnam tego od niego wymagać. Ale sytuacja była taka, jaka była. Wolałabym, żeby moje życzenie zostało na później. Jednak gdybym nie zdążyła, to nie dość, że ominie mnie przyjemność z masowego i co najlepsze całkowicie legalnego gnębienia innych, to jeszcze nasz Król obedrze mnie żywcem ze skóry za śmierć tamtych wilkołaków. Ja tam lubię swoje życie. A do futra jestem przywiązana i to dość mocno. Z ciężkim sercem, jak i ze świadomością wiszącej nad moją głową burzy, ruszyłam na poszukiwanie latającego znajomego.
Znalezienie go nie było wcale takie trudne. Jak zwykle znajdował się wysoko w chmurach. Trudniejszą częścią mojego planu, było zwabienie go na ziemię. No bo niby jak? Z takiej odległości wątpię, by mnie widział czy poznał, nie mówiąc już o zrozumieniu mojego przekazu, by wylądował. Musiałam skutecznie zwrócić jego uwagę. Wystrzeliłam więc serię błyskawic w jego kierunku. Powinien bez problemu je zobaczyć i ominąć, a dzięki temu być może podleci w moją stronę.
Zadziałało jak złoto. Nawet lepiej niż myślałam. Gryf już po chwili leciał w moim kierunku. Stałam w miejscu z przywdzianym na twarzy kpiącym uśmieszkiem. Jednak szybko zrzedła mi mina, gdy zorientowałam się, że Asylioth wcale nie zamierza się zatrzymać. Pikował w dół dokładnie, tak jakby polował. A aktualnie jedynym żywym stworzeniem w okolicy byłam ja. Oznaczało to, że wziął mnie albo za wroga, albo – co gorsza – za posiłek. Lekko spanikowana zaczęłam szukać bezpiecznej kryjówki. Gdyby uderzył we mnie z taką prędkością i przy tej swojej dużo większej niż mojej, masie, w najlepszym wypadku złamałby mi kark. Tak czy tak, zostałby ze mnie krwawy placek. Szybko zmieniłam się w wilka i w ostatniej chwili wpadłam do niewielkiej dziury ukrytej pod skalną półką. Próbowałam poskromić przyspieszony oddech, co wcale nie było takie proste. Serce waliło mi jak oszalałe i byłam pewna, że i gryf to słyszał. Widziałam przez pęknięcie w skale, jak stworzenie wylądowało. Ruch jego łap wskazywał na to, że mnie szukało. Musiałam jakoś wyjść i mu się pokazać. Uspokoić go i co najważniejsze przekonać, że nie nadaję się na przystawkę. Byłam zbyt żylasta. Jednak najpierw tak dla pewności zawołałam i powiedziałam, kim jestem. Gdy byłam pewna, że nic mi nie zrobi, wyszłam z ukrycia. Co prawda nadal się krzywo na mnie patrzył, ale nie przejęłam się tym bardzo. W skrócie wytłumaczyłam mu, co muszę zrobić. I wytłumaczyłam mu też, po co ściągnęłam go na ziemię w tak denerwujący sposób. Zrobiłam to wyjątkowo delikatnie jak na mnie, gdyż doskonale zdawałam sobie sprawę, że mogłabym go urazić go taką prośbą. A tego nie chciałam, bardzo nie chciałam. Gryf, nie wiem czemu, przyjął to wszystko spokojnie. Ja, gdyby ktoś prosił mnie o taką przysługę, najpierw bym go wyśmiała, a później strzeliła w niego piorunem. A on? Kiwnął głową, że rozumie i co najdziwniejsze, że mi pomoże. Mówił też coś o spłacie długu, jednak nie słuchałam go już. W mojej głowie cały czas odbijało się jedno. Zgodził się. Aktualnie była to jedyna rzecz potrzebna mi do szczęścia. Już miałam wskoczyć mu na grzbiet, gdy mnie powstrzymał i to dość brutalnie. Odbiłam się od niego jak piłeczka od ściany. Zebrałam się z ziemi i popatrzyłam na niego zdziwiona. W końcu miał mi pomóc, prawda? Gryf widząc moje niezrozumienie, wytłumaczył mi z wyczuwalnym zniecierpliwieniem, że pomoże mi tylko i wyłącznie wtedy, gdy przybiorę ludzką formę. Taki był warunek, który natychmiast wypełniłam. Nie robiło mi to za bardzo różnicy czy polecę jako wilk, czy człowiek. Ważne, że polecę i dotrę na miejsce szybciej, niż zamierzałam.
Lecieliśmy bez przerwy kilkanaście godzin. Nie wiem, jak to zrobił, bo szczerze mówiąc, ja byłam wykończona. A nie musiałam taszczyć nikogo na grzbiecie przez tak dużą odległość. Lodowate powietrze cały czas bezlitośnie uderzało we mnie, chcąc mnie strącić. A ja nie jestem wyjątkowo silna. Już na początku utrzymanie się na grzbiecie mojego transportu, wymagało ode mnie dużego skupienia się i sporych pokładów energii. Zwłaszcza że gryf jakoś nie ułatwiał mi tego. Ignorowałam wszystko, co się wokół mnie działo, byleby tylko bezpiecznie siedzieć między skrzydłami zwierzęcia. Nagle poczułam, jak zaczynamy spadać. Dosłownie. Coraz szybciej opadaliśmy w dół. Mocno trzymałam się za szyję Asylioth'a. Trzymałam to mało powiedziane. Jeszcze nigdy nie byłam tak blisko innego stworzenia. Szczelnie przywarłam do jego ciała, przyciągając się już i tak osłabionymi rękami. Zamknęłam oczy i zaczęłam paranoicznie krzyczeć. Powiedzmy sobie szczerze. Kto by nie zaczął drzeć się jak opętany, spadając bezwładnie z takiej wysokości? Nie myślałam, że taki będzie mój koniec. Zginęła, ponieważ gryf, na którym leciała, spadł jak kłoda. No to będą mieli ze mnie niezły ubaw. Wtedy usłyszałam cichy śmiech zagłuszany przez mocne uderzenia wiatru. Uchyliłam delikatnie powieki i zobaczyłam, jak Asylioth się śmieje. Zaniemówiłam. Wrobił mnie i to w całkiem niezłym stylu. Byłam pewna, że się roztrzaskamy i już nawet zaczęłam się modlić, a on a tym czasie wyśmienicie się bawił, słysząc mój przerażony wrzask. Uderzyłam go swoją drobną dłonią w grzbiet, czego i tak nie poczuł dzięki sporej różnicy mas, jak i sił. Miałam ochotę go tam zamordować i poćwiartować tylko po to, by go później wskrzesić i znowu zabić.
Na drżących nogach stanęłam na ziemi. Nawet nie stanęłam, tylko się stoczyłam. Moje kolana nie wytrzymały i z łoskotem upadłam na trawę. Ten lot to był jeden wielki koszmar. To był pierwszy i ostatni raz, gdy korzystałam z usług „Air-Gryf”. Nigdy więcej. Gryf mrugnął do mnie i powiedział, że jesteśmy kwita, po czym odleciał. Czyli że byłam w Sillithid zdana tylko na siebie. Ale najpierw musiałam uspokoić walące serce i nabrać sił. W takim stanie nie byłabym pokonać nawet zająca, nie mówiąc już o krwiożerczych pająkach mutantach. Zmieniłam się w wilka i wlekąc za sobą ogon, ruszyłam w kierunku drzewa. Z niemałymi trudnościami spowodowanymi brakiem energii, wdrapałam się na jeden z konarów i oparłam wygodnie o pień. W górze było dużo bezpieczniej. Zamknęłam oczy.
Gdy się obudziłam, było ciemno. Wszystko wskazywało na to, że przespałam swój pierwszy dzień w Sillithid. No trudno się mówi. Przynajmniej wypoczęłam i mogłam ruszyć dalej. Najpierw jednak musiałam cos zjeść. I obmyślić plan. No bo w końcu nie rzucę się sama ot, tak na armię wściekłych pajęczaków. Nie zdążyłabym nawet do nich podejść, nie mówiąc już o zabiciu jakiegokolwiek. Bo wątpię, że gdybym tak przyszła na luzie i powiedziała z uśmiechem, że potrzebuję ich kłów, by wyleczyć swoich kumpli, których niedawno otruli, tak bez problemu mi je dali.
Plan nie był prosty. Właściwie to był niewykonalny. Tylko i wyłącznie cudem mogłam wyjść z tego żywa. A tak się składa, że cudotwórcą niestety nie jestem. Jeszcze. Jednak była jedna furtka awaryjna. Jedno maleńkie światełko w tunelu, które dawało nadzieję. Postanowiłam trzymać się go kurczowo. Z tego, co wiem, nikt do tej pory nie sprawdził, czy te ośmionogie poczwary potrafią pływać. Tak więc będę pierwsza. Gdyby udało mi się zaciągnąć je na brzeg, dowiedziałabym się tego. I mogłabym jakoś wykorzystać. Teraz wystarczyło znaleźć jakiegoś pająka i zdobyć to, po co przyszłam.

*Teraz*

Cały mój plan trafił szlag. Wszystko wskazywało na to, że ta pokraki jednak nie mają problemów z poruszaniem się w wodzie. Dobrze wiedzieć na przyszłość, jeśli jednak jakimś cudem udałoby mi się przeżyć. Rozejrzałam się w wokół. Szukałam jakiejkolwiek pomocy, czegoś, co by mi się przydało. Czegokolwiek. No ale wszędzie była tylko woda. No i pająki. Właśnie woda. Bez chwili zwłoki wyskoczyłam z powrotem na brzeg i zanim przerośnięte ptaszniki podążyły za mną, uderzyłam potężną błyskawicą prosto w wodę między nimi. Tak jak myślałam. Po chwili leżały martwe. Widziałam jeszcze, jak ciała drżały w ostatnich konwulsjach, po czym podkurczyły odnóża przy odwłoku i znieruchomiały. To właśnie woda mi pomogła. Jako rewelacyjny przewodnik, zwiększyła siłę rażenia mojego ataku. Ostrożnie podeszłam do jednego już w ludzkiej formie i tak dla pewności dźgnęłam go parę razy znalezionym patykiem. Stwierdzając brak reakcji, zabrałam się do wyrywania kłów. Wzięłam wszystkie. Nie wiedziałam, ile jest ich potrzebnych, ale na pewno nie zaszkodzi, jak będę miała ich więcej. Tak w razie czego. No bo fajnie się bawiłam i rozerwałam nawet trochę, ale wolałabym, żeby mi tego nie kazali powtarzać. Gdy już wypełniłam skórzany worek kłami, ruszyłam dalej. Lepiej dla mnie by nikt ani nic nie zobaczyło mnie przy tych truchłach. Jeszcze jakaś inteligentniejsza bestia powiąże mnie z tymi trupami i będę miała kłopoty. Teraz wystarczyło, jak najszybciej dostać się do niedźwiedzi, pozbyć się tego ciężkiego cholerstwa i dotrzeć w niecałe dwa dni do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz