niedziela, 12 lutego 2017

Od Mishabiru

Zima nie ustępowała od trzech miesięcy, a wręcz nasiliła się. Nie było dnia bez opadów śniegu oraz tak mroźnych nocy, że krew niemalże zamarzała w żyłach. Nie wszyscy na terenach Przymierza byli przygotowani na taki srogi atak pogody, ale przez wzajemną pomoc starali się przetrwać. Mieszkańcy większości wiosek na kontynencie wychodzili ze swoich ciepłych łóżek dopiero w południe, kiedy to temperatura była nieco wyższa od tej po zmroku. Oczywiście były wyjątki, a jeden z nich, wraz ze wschodem słońca, właśnie powrócił do kuźni znajdującej się przy leśnej granicy z terytorium Imperium – Mownland. Najbliższa wioska znajdowała się półgodziny drogi stąd i właśnie stamtąd przybył.
Wkroczywszy do ciepłego domostwa dłonią zrzucił zalegający śnieg z ciemnych włosów, który od razu się rozpuścił, pozostawiając po sobie mokrą plamę na dębowych deskach. Miał do wyboru dwie drogi: jedną prowadzącą na piętro, gdzie czekało na niego łóżko z pierzyną, oraz schody na dół, skąd wydobywało się dudnienie buchających płomieni z pieca. Z nikłym uśmiechem na ustach zszedł do połowy i oparł się o poręcz, zaś swoje szkarłatne oczy skierował na rosłego mężczyznę, który dokładał właśnie węgiel do pieca. Po otarciu potu z czoła przyuważył obserwującego go Mishabiru.
- Dobrze, że jesteś Alvarez, bo mam przesyłkę do dostarczenia – Oznajmił ściągając z półki zawiązaną, skórzaną sakwę i położył ją na żelaznym kowadle. – Te sztylety mają zostać dostarczone w nienaruszonym stanie, a w drodze powrotnej zajdziesz do garbarza, by odebrać zamówione przeze mnie skóry.
- Dałbyś mi raz wolne, staruszku. – Westchnął przeciągle Alvarez, po czym zwinnie schował się za drewnianym słupem, gdyż w jego stronę został rzucony dość sporych rozmiarów węgiel. – Nie marnuj surowców, które ci przynoszę!
- Gdybyś nie szlajał się po zmroku, to każdej nocy miałbyś wolne! – Tym razem starszy mężczyzna rzucił bryłką złota. – Moje surowce, więc mogę z nimi robić wszystko, a jeśli zostaną zniszczone z twojej winy, to przyniesiesz kolejne. Zabieraj to i znikaj, bo zrobię z twojego futra rękawiczki obszywane srebrem!
Mishabiru wyszedł zza filara z uniesionymi dłońmi, ostrożnie sięgnął po sakwę, po czym ulotnił się czym prędzej, aby nie zostać wrzuconym do pieca niczym opał. Cenił swoje futro, ale obaj już od dawna rzucali do siebie poważne, ale jednocześnie żartobliwe, groźby. Ciężko było mu znieść myśl, iż za parę dni będzie musiał ruszyć do kolejnej prowincji, zostawiając za sobą kolejnego wspaniałego człowieka.
Mróz ponownie rzucił się na jego rozgrzane ciało. Wyobraźnią odtrącił go od siebie i ruszył w stronę miasta, z czystej ciekawości zaglądając do zawartości torby. Wyciągnął z niej jeden z czterech wykutych sztyletów, z pozłacaną rękojeścią. Obejrzał przedmiot dokładnie, kiedy to wilczy nos wyczuł swąd siarki, a przez uszy przebijał się coraz bliższy galop stada koni. Odwrócił się, z szokiem patrząc, jak płonące mustangi w dużej liczbie wyłoniły się z lasu, rżąc w przestrzeń, zaś z ich chrap wydobywał się dym. Zszedł z drogi, prawą dłoń trzymając w gotowości przy katanie, lecz rumaki przegnały obok niego, pozostawiając po sobie odór spalonych ciał, przez który aż zakręciło mu się w głowie. W miejscu, gdzie przebiegły nie było śniegu, lecz spalona ziemia. Mogłoby się wydawać, iż zachowały swój instynkt, lecz Alvarez postanowił się upewnić, czy nie stwarzają zagrożenia. Zarzucił torbę na ramię, przebiegł krótki odcinek i przemienił się w wilka, od razu wzbijając w powietrze za pomocą skrzydeł. Z góry doskonale widział, gdzie zmierza stado Potępionych koni, a jeszcze z ulgą przyjął to, kiedy przed miastem skręciły na zachód. Mimo tego nadal leciał nad nimi, starając się określić ich cel. Wtem jego oczy dojrzały za połacią lasu gołą skarpę. Co więcej, bawiły się tam dzieci. W takich chwilach rządza mordu na nieodpowiedzialnych rodzicach wzrastała, aczkolwiek przyspieszył, aby znaleźć się tam przed Potępionymi.
Wylądował tuż przed piątką ganiających się dzieci, które aż utkwiły w bezruchu na widok basiora. Nie słuchały jego ostrzeżeń, gdyż bardziej zafascynowały się skrzydłami wilka. Podirytowany Mishabiru zamienił się w człowieka, po czym wyciągnął katanę, w ten sposób zmuszając dzieciaki do ucieczki. Jedna z najmniejszych dziewczynek ze strachu potknęła się o własne nogi, gdy pomiędzy drzewami było już widać płonące rumaki. Podbiegł do niej, złapał za ręce i przerzucił tuż nad ognistymi grzywami koni, które stanęły dęba tuż przed wilkiem. Nie było to dobre wyjście, ale najlepsze z możliwych. Kiedy ciężkie kopyta opadły tuż przed nosem Alvareza, zza konarów wyłonili się spanikowani rodzice dzieciarni. Nogi Potępionych wprawiły skarpę w drżenie, która po sekundzie rozkruszyła się, osuwając spod nóg basiorowi. Ten z małą paniką zaczął przemieniać się w wilka, lecz wysokie drzewa uniemożliwiły mu jej dokonać. Na jego ciele złamało się wiele gałęzi, od niektórych odbijał się niczym szmaciana lalka, a przez śnieg ciężko było się o nie złapać. W końcu jego ciało spadło głucho na ziemie, co przyjął bolesnym stęknięciem. Tuż nad nim odleciały zaaferowane ptaki. Podniósł się do siadu, czując dosłownie każdą kość oraz mięsień. Sięgnął po torbę ze sztyletami i wstał, kiedy ujrzał brak swojej katany.
- O nie. Nie, nie, nie – Spanikowany padł w śnieg, przeszukując go dłońmi, lecz broni nigdzie nie było.
W duchu zaczął błagać kogokolwiek o to, aby nikt jej nie dotknął. Mogłoby się to źle skończyć dla nieświadomej niczego osoby. Ów katana została wykonana specjalnie dla basiora i tylko on mógł nią dysponować bez żadnych komplikacji.
 Zaciągnął się zimnym powietrzem, dzięki czemu wyczuł niewielkie napięcie, które pochodziło od miecza. Znalazł ją paręnaście metrów dalej. Schował ją z powrotem do pochwy, w tym samym momencie słysząc za plecami chrapnięcie oraz znany już smród. Odwrócił się, a tuż przed nim stało płonące stado, kopytami ryjące w spłowiałej ziemi. Teraz doskonale mógł się im przyjrzeć. Większość ich ciał było gołymi kośćmi, okalanymi przez płomienie, oczy miały barwę zaschniętej w nich krwi, zaś na pyskach wisiały płaty jeszcze niespalonej skóry. Na bezdechu zaczął się powoli cofać, nie mając najmniejszej ochoty, aby przelać krew tych zwierząt. Nie dawały szczególnych znaków, jakby chciały zrobić komukolwiek krzywdę, aczkolwiek powinien się wszystkiego spodziewać. Niespodziewanie natrafił plecami na przeszkodę. Dokładniej na kogoś, kogo wcześniej nie zauważył.

<Ktoś chętny? ^^ >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz