Trawiła mnie ciężka gorączka wywołująca nieprzyjemne dreszcze. Całe moje ciało drżało, a szczęka zaciskała się z bólu skumulowanego na moim ramieniu. Jedyną ucieczką od tej koszmarnej udręki był sen, który prędko spowił moje powieki z powodu wycieńczenia.
~
Siedziałem na czymś twardym, jednak przyjemnym. Bujałem się do przodu i do tyłu. Kiedy otworzyłem oczy dostrzegłem przed sobą tylko dwa kolory, biel i zieleń. Przed moimi oczami rozpościerało się niebo przecięte zieloną pustynią. Rozglądając się obolałymi oczami zobaczyłem stare i popękane deski. Między nimi były szpary, przez które do środka wdzierały się ziarenka piasku. Dokoła nie było nic, żadnej żywej duszy, nawet rzeczy, która mogłaby rozweselić ponure pomieszczenie. Siedziałem na bujanym fotelu na przeciwko okna. Kolejne znajdywały się z każdej strony świata. Do ciemnego pokoju światło miało dostęp jedynie, przez puste dziury i liczne szpary między deskami. Dom miał wiele lat, jak nie wieków. Sięgał około dwudziestu stóp. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie ma tu drzwi. Czując niepokój próbowałem wstać z bujanego fotela, który poruszał się bez żadnej siły naciskowej z mojej strony. Coś mnie zatrzymało. Nie mogłem odczepić rąk, tułowia jak i nóg od drewnianego siedzenia. Zacząłem się szarpać z całej siły wydając z ust głośny krzyk. Moje ruchy były natarczywe, ciało zaczęło krwawić, gdyż skóra zaczynała odchodzić od mięśni. Ogromny ból wywołał silny potok łez. Krzyki nie ustawały, gardło zdzierało się coraz mocniej z każdą chwilą. Wokół mnie, na podłodze był ogromny dywan krwi. A Skóra pozostawała na drewnie, jakby została do niego przyklejona.
Znowu... krzyk... szarpnięcie... krew... łzy... krzyk... cierpienie... pragnienie... krzyk... szarpnięcie... rozpacz... wysiłek... bezsilność.. krzyk... szarpnięcie.. ból... rezygnacja...
Siedziałem w bezruchu patrząc w przestrzeń. Zastanawiałem się, jak długo zajmie mi przyzwyczajanie się do wszechobecnej zieleni. Miałem wrażenie, że suchy pył tego obszaru wypełnił wszystkie pory mojej skóry i pęcherzyki płucne. Zacząłem wątpić, czy wytrzymam jeszcze kilka dni. Moje ciało było całe pokryte krwią i otwartymi ranami. Z oczu co chwile spływały pojedyńcze łzy. Usta zamarły w wyrazie straszliwego krzyku. Suchy język nie był już nawet zdatny do najmniejszego ruchu. Nagle poczułem jak moje usta zaczynają się czymś wypełniać. Coś czego smak był wspaniały. Zacząłem połykać ciecz z chwili na chwilę, w pewnym momencie dostrzegłem jak coś o kolorze szkarłatu wypływa mi z ust. Przerażony chciałem krzyczeć, jednak słychać było jedynie bulgot.
Szarpnąłem się do przodu z ciężkim i płytkim oddechem. Co się dzieje? Oczy zaczęły dokładnie monitorować moje ciało, było nienaruszone. Wręcz w idealnym stanie. Mogłem to stwierdzić przez brak jakiegokolwiek odzienia na klatce piersiowej. Moją uwagę przykuła zieleń. Bicie serca nagle przyspieszyło, jednak szybko dostrzegłem, że to nie to samo co widziałem przed chwilą. Otarłem dłonie o zmęczone oczy. Lekki pieczenie odczuwałem w miejscu, gdzie znajdowały się liście. Wszystkie wspomnienia prędko wróciły. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Znajdowałem się w jakiejś jaskini, a do moich uszu wyraźnie dochodził szum rzeki. Próbowałem podnieść wycieńczone ciało, co udało się dopiero po kilku próbach. Uważając na śliskie, nierówne podłoże podparłem się dłonią o sufit, który był dość niski. Jednak osobom mojego rozmiaru zbytnio nie przeszkadzał. Prędko uderzył we mnie promień ciepłego i oślepiającego światła. Zanim mogłem coś ujrzeć minęło kilka dłuższych sekund. Mimo zaistniałej pory roku nie poczułem żadnego zimna, wręcz lekkie ciepło. W nielicznych miejscach, można było zobaczyć białe plamy śniegu. Rozpuszczał się, z powodu nadchodzącej wiosny.
~ Caitl.. ~ Wydusiłem ledwo z gardła.
Chrząknąłem mocno i ponowiłem próbę.
~ Caitlyn! ~ Nadal nie było to wystarczająco głośne.
Ruszyłem w stronę szumu rzeki. Miałem tyle pytań. Ile czasu minęło? Jak się tu znaleźliśmy? Co się
stało? Nie bałem się jednak. Nie byłem zaniepokojony odpowiedziami. Bardziej zaprzątało mi głowę, gdzie znajdę dziewczynę. Byłem niemal pewny, że nic jej nie jest. Zaopiekowała się mną przez tyle czasu, jeszcze znalazła bezpieczne schronienie. Co za zrządzenie losu. Chciałem jej pomóc, a tak naprawdę ona bardziej pomogła mi. Moją uwagę przykuł nagły ruch. Prędko spojrzałem w tamtym kierunku i ujrzałem mój wełniany sweter powiewający na gałęzi. Zupełnie zapomniałem, że górna część ciała nie była w ogóle odziana. Wtedy do moich uszu doszedł delikatny głos. Dostrzegłem kobietę, która coś nuciła pod nosem. Zacząłem podchodzić, w rzece maczała skrawek materiału. W pewnym momencie złapała za spięte włosy jakby upewniając się czy wszystkie są na swoim miejscu i wyprostowała najprawdopodobniej obolałe plecy. Dojrzałem wtedy gładką skórę na szyi dziewczyny. Moje serce mocniej zabiło. Caitlyn tyle dla mnie zrobiła, będąc już blisko wyciągnąłem ręce, które powoli zbliżały się do jej talii...
~ W końcu cię znalazłem.. ~ Powiedziałem stając obok z uśmiechem.
Co ja właściwie chciałem zrobić...?
~ Ruki?! ~ Wzdrygnęła się ze zdziwienia dokładnie analizując co się dzieje.
Czy robię dobrze...?
~ Wybacz, że tak długo zajął mi ten sen i dziękuję... ~ Przechyliłem delikatnie głowę.
<Caitlyn?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz