poniedziałek, 13 lutego 2017

EVENT Od Mishabiru - "Więzień"

Nienawidził przebywać w zaludnionych miejscach. Miał wtedy ogromną chęć na rzucanie wszystkim i wszystkimi, jeśli tylko weszliby mu pod nogi. Naprawdę nie rozumiał, dlaczego na miejsce przekazania zadania została wybrana publiczna karczma mieszcząca się przy głównym rynku w stolicy. Niestety sam informator nie był upoważniony, więc musiał teraz przeżywać katusze w ciasnym tłumie, który wlał się do budynku. Mróz na zewnątrz, a w środku panował istny zaduch, który sprawiał, że wszystkie zapachy były bardziej odczuwalne. Rozlewane piwo, pieczone mięso oraz spocone ciała. Zgodnie ze wskazówkami informatora udał się na piętro i wzrokiem odszukał odpowiedni stolik w kącie, tuż przy oknie. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na spojrzenia nadąsanych arystokratów myślących, ze w tej spelunie są incognito. Zajął miejsce naprzeciw białowłosego mężczyzny oraz młodej kobiety. Węch Alvareza rozpoznał zwierzchnika króla., gdy ten podsunął mu kopertę z nienaruszoną pieczęcią. Mishabiru bez słowa otworzył ją, dokładnie wczytując się w napisane słowa. Po przeczytaniu ostatniego wyrazu, kartka papieru zamieniła się w popiół.
W rozmowie z długowłosą dziewczyną zyskał więcej szczegółów, niżby chciał, lecz musiał to osobiście sprawdzić. Kiedy wstał z miejsca, dziewczę ujęło jego dłoń w swoje.
- Proszę, uratuj go. – Głos jej się załamał, zaś oczy zaszkliły. – Uratował moje rodzeństwo i dzięki niemu nadal żyjemy.
- Uratuję. – Przytaknął i zabrał swoją rękę, po czym otworzył oba skrzydła okna.
Nie miał zamiaru pchać się pod prąd, aby wyjść z karczmy, tracąc przy tym cenny czas. Wyskoczył przez okno, w tej samej chwili zamieniając się w basiora, lecąc od razu wzwyż. Według słów kobiety, męczeńska egzekucja zakładnika miała nastąpić dzisiaj, tuż po zachodzie słońca, które teraz już górowało, czyli zostało mniej niż pięć godzin. Sam lot do owego miasta zajął wilkowi półgodziny, a im bliżej był, tym gęściejsze stawały się chmury.
Nim gdziekolwiek wylądował, wzrokiem obadał cały teren. Nie było uliczki, po której nie wałęsały się harpie, a klatki, o której słyszał, nigdzie nie widział. Okrążywszy miasto zarejestrował najważniejsze punkty, jakimi były: plac, kościół i ratusz. Lotem ślizgowym bezszelestnie wylądował na dachu religijnej świątyni, następnie przemienił się w człowieka, tym samym będąc mniej widocznym, i zaszedł od tyłu jedną z kobiet, która znajdowała się na wieży z dzwonem. Zatkał jej usta dłonią, wciągając w głąb.
- Przepraszam. – Szepnął do jej ucha, po czym szybkim ruchem katany przeciął tętnice szyjne.
Ciało harpi bezwładnie opadło na posadzkę, a Mishabiru na leżąco przysunął się do krawędzi, mając teraz idealny widok na większość miasta. W końcu udało mu się zlokalizować wysłannika. Klatka z mężczyzną, który ewidentnie nie miał sił na przemianę w wilka, znajdowała się tuż obok wejścia do ratusza, aczkolwiek była znakomicie strzeżona. Pomimo presji czasu i świadomości, że jest już za późno na wezwanie wsparcia,  do jego głowy wpadł pewien plan.
Dwie blondwłose harpie siedziały po obu stronach klatki i, w akompaniamencie bolesnych jęków zakładnika, prowadziły ze sobą dość ciekawą wymianę zdań na temat tego, jakie tortury zafunduje więźniowi dowódczyni. Nagle trzy błyskawice przecięły niebo, trafiając wprost w wieżę kościoła, która zajęła się ogniem. Gorące jęzory wypuściły chmarę iskier, które zaatakowały kolejne budynki. Zniewoleni ludzie zaczęli w popłochu uciekać, zaś oddziały harpi starały się opanować chaos. Z pomocą odleciały także dwie strażniczki, pozostawiając więźnia samego.
Plan Mishabiru wypadł lepiej, niż się spodziewał. Czym prędzej zakradł się do klatki. Przez katanę przepłynęły wiązki prądu, kiedy niespodziewanie w chwili zamachu na stalowe pręty, zniknęła ona z dłoni mężczyzny. Zdziwiony obrócił się, zaś wokół jego szyi, nadgarstków oraz kostek zaplotły się liny ze skórzanych rzemieni. Im mocniej się szarpał, tym bardziej był unieruchamiany. Cztery harpie bez problemu zaciągnęły go do środka ratusza, śmiejąc się przy tym dość szyderczo. Usadziły Alvareza na jednym z bogato zdobionych krzeseł i obwiązały wystarczająco mocno, aby nie mógł się poruszyć. Z półpiętra zleciała harpia, od razu nakazując podwładnym opuścić budynek. Zarzuciła swoimi lśniącymi, pomarańczowymi włosami, które niemalże ciągnęły się po ziemi, jednocześnie roznosząc woń konwalii. Jej skrzydła mieniły się niczym kryształy w barwie śliwkowego fioletu, mieszającego się turkusem. Łańcuszek z pereł przyozdabiał smukłą szyję kobiety, zaś na głowie wczepiona była złota tiara.
Wolnym, jednocześnie zgrabnym krokiem podeszła do mężczyzny, po drodze wykopując katanę pod jedną ze ścian. Dłonią delikatnie przeczesała jego hebanowe włosy,  w tym samym momencie źrenice Mishabiru powiększyły się, a z rozchylonych ust usłyszała westchnięcie.
- Jesteś niemądry, ale pociągający… - Szepnęła, smukłe palce zsuwając na policzek swojego nowego zakładnika. – Przez ciebie twój towarzysz zginie szybciej, niż było to planowane, ale spędzimy ten czas razem. Potem do niego dołączysz.
Harpia usiadła na kolanach Alvareza, uprzednio szponami rozrywając jego więzy. Nie miała się czego obawiać, bo mężczyzna ewidentnie był nią zauroczony. Objęła się jego ramionami, po czym połączyła ich usta w żarliwym pocałunku. Przyjemność trwała krótko. Kobieta wpierw wbiła palce w jego gołe ramiona, a następnie starała się uwolnić od łańcucha, który owinął się wokół jej szyi niczym wąż. Z jej ust wydobywały się pojedyncze litery, chrząknięcia oraz bezdechy, lecz oczy błagalnie patrzyły na Mishabiru, który patrzył na jej cierpienie z szelmowskim uśmieszkiem.
- Może i jesteś piękna, lecz ja nie interesuję się kobietami. – Cmoknął w momencie, gdy wywróciło jej oczy.
Zrzucił z siebie martwe ciało, odnalazł swoją broń wśród całego bałaganu, którego narobiły Imperialne stworzenia i wyjrzał przez okno, aby ocenić sytuację. Nie należała do najlepszych. Jedna z harp trzymała linę, na której za ręce był przywiązany nieprzytomny zakładnik, tuż nad podpalonym stosem. Nie mógł nawet na dłużej zatrzymać wzroku na szarpanych ranach, które zafundowały mu te okropne ptaszyska swoimi szponami. Postanowił szybko działać. W postaci wilka skupił na swoim ciele moc i wzbił się w powietrze, pozostawiając po sobie ślad błyskawicy.
Po zdobyciu towarzysza na plecy już nie mógł tego używać, a dodatkowo ciężko mu się leciało. Harpie nie pozostały dłużne. Ruszyły za nimi w pościg, zaś te będące najbliżej przystąpiły do ataku. W miarę swoich możliwości ich unikał, aż jedna ze zmor nie wbiła swoich szponów w skrzydło basiora. Widząc nieuchronnie zbliżającą się ziemię obrócił się łapami do nieba, zaś w skrzydłach schował mężczyznę. Całą siłę upadku skoncentrował na sobie. Pomimo boleści wyładował ze swojego ciała elektryczność, odganiając od siebie resztę harpi. Adrenalina zaczęła działać. Zdrowym skrzydłem wciągnął mężczyznę z powrotem na swój grzbiet i zaczął biec przed siebie, dopóki nie czuł zmęczenia.
Kiedy zniknął w gęstwinie lasu, latające kobiety odpuściły.

<Tego samego dnia późnym wieczorem>

Udało mu się uratować wojownika, a dokładniej uwolnić, bo jego życie zostało podtrzymane dzięki medykom. Sam odmówił pomocy, gdyż nie uważał, że rana na skrzydle jest poważna. Pozostało mu tylko wytłumaczyć swoje poczynania przed samym królem, który zechciał z nim pomówić w cztery oczy. Wszyscy wokół niego szeptali, ba, nawet wieść do niego doszła, iż władca nie jest zbyt zadowolony i rozmyśla nad odpowiednią karą dla nierozsądnego basiora.
Wkroczywszy w postaci mężczyzny do przestrzennej, zamkowej sali z ciekawością zaczął się rozglądać oraz podziwiać niewielki przepych. Wystarczyło szurnąć nogą, a dźwięk roznosił się tak, jakby był spowodowany przez czterokrotnie większe zwierzę. Po dłuższej chwili samotności drzwi do sali zaskrzypiały i do środka wkroczył nie kto inny, jak władca Przymierza we własnej osobie. Alvarez skłonił się lekko, zaś mężczyzna objął go ramieniem niczym starego znajomego, idąc powolnym krokiem wzdłuż hali.
- Jestem dozgonnie wdzięczny za uratowanie naszego towarzysza, jednakowoż złamałeś jeden z warunków zadania… - W jego głosie nie dało się słyszeć ani odrobiny zdenerwowania.
- Z całym szacunkiem, lecz o jakim zadaniu mówimy? – Mishabiru przystanął, a ręka władcy zsunęła się z jego ramion. – Kartka spłonęła, więc ów zadanie tak naprawdę nie istniało.
Starszy uśmiechnął się pod nosem. Dość sprytne i niespodziewane posunięcie ze strony młodzieńca.
- Masz rację, ale to nie było uprawnieniem do tego, byś sam podejmował decyzje. – Spojrzał wymownie na młodzieńca, gdyż ten patrzył prosto w jego oczy. – To było zadanie najwyższej wagi. Chodziło o czyjeś życie.
- Prawda, popełniłem błąd, ale czy podobną pomyłką nie jest wysłanie jednostki do miasta pełnego oddziałów harp? – Przechylił lekko głowę w bok, oczekując odpowiedzi.
Król westchnął, lecz nie był zły. Nawet mu przez myśl coś takiego nie przeszło. Wpatrzył się w szkarłatne oczy mężczyzny, wskazujące na to, że Alvarez był gotów na wszystkie przeciwności losu. Ostatecznie starszy machnął nań dłonią, na ustach nadal mając uśmiech, aby czym prędzej stąd uciekł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz