Stałam tam. Wpatrzona w chmury, i słońce. Wdzięczna za to wszystko.
Kochałam ciepło, kochałam mrok. Ktoś mógłby sobie pomyśleć, że to
sprzeczne ale, moje kochane lasy brzozowe... Ach, jak ja im wiele
zawdzięczam... Spojrzałam w dół. Powiodłam wzrokiem po długich,
soczyście zielonych źdźbłach trawy i... spojrzałam mu prosto w oczy.
Powróciły przykre wspomnienia. Skomlące szczenięta. Spalone lasy. Zabite
wilki. I ten szyderczy śmiech. Pisnęłam, fiknęłam koziołka i stoczyłam
się z klifu. A on nie czekając popędził za mną. Niestety, nie zdążył.
Upadłam i zwichnęłam łapę. Popatrzyłam na nią. Wyglądała żałośnie. Jakaś
taka poskręcana, i bez życia. Na dodatek zaczęła z niej płynąć krew.
Zaskoczona czknęłam i... zemdlałam...
(Kiba?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz